Kolczyki jako prezent bożonarodzeniowy. Najnowszy smartfon, tablet czy laptop. Inkrustowana złotem torebka, a nawet protezy i korony stomatologiczne. Każdy z tych przedmiotów może zawierać komponenty ze złota nielegalnie wydobywanego w kolumbijskiej kopalni, a potem przerzucanego do Europy czy Stanów Zjednoczonych za pośrednictwem siatki przestępczej tak skomplikowanej, że nawet najlepsi eksperci nie są w stanie jej zmapować.
O przemycie ogromnych ilości tego kruszcu, zwłaszcza z krajów o lichych standardach praworządności i bezpieczeństwa, światowe media piszą od dawna. Z reguły jednak chodzi o Afrykę, gdzie nadal bywa ono cenną walutą polityczną. W 2020 r. telewizja Al-Dżazira pokazała reportaż o nielegalnym przewozie złota z Sudanu przez Republikę Południowej Afryki i Zimbabwe do Dubaju, skąd certyfikowane i czyste z prawnego punktu widzenia sztabki trafiały na zachodnie rynki. Wszędzie tam inicjatorami wywozu za granicę były miejscowe władze. Dyktatorzy, watażkowie lub sprzymierzeni z władzą oligarchowie okradali własne państwa, korzystając z ich słabości instytucjonalnej. Na tle tych relacji opowieść o Buriticá, małym wyżynnym miasteczku w północno-zachodniej Kolumbii, okazuje się wyjątkowa.
Obsesję na punkcie tutejszego złota mieli już hiszpańscy konkwistadorzy, choć kolumbijskie złoża nie są największe na kontynencie. Szacuje się je na ok. 2,5 tys. ton. To więcej niż w Brazylii, Chile czy Argentynie, ale mniej niż w Peru. Jednocześnie Kolumbijczycy niezbyt korzystają na swoim podziemnym bogactwie. Według branżowej organizacji World Gold Council roczne wydobycie wynosi tam zaledwie 47 ton rocznie. To ponad dwa razy mniej niż w Brazylii, trzykrotnie mniej niż w Peru i Meksyku. Nawet jeśli Buriticá i inne górskie kolumbijskie miasteczka siedzą na złocie, to ich mieszkańcy niewiele z tego mają – poza świstem kul i regularnymi bitwami na zboczach wokół kopalni.