Pamiętam wszystko
Marianne Faithfull dla „Polityki”: Nikomu nie pozwolę zepsuć historii mojego życia
Bartek Chaciński: – Pani ostatnią płytę umieściliśmy w POLITYCE w dziesiątce albumów roku. Miło mi, że przyjedzie pani na koncerty do Polski właśnie w takim momencie.
Marianne Faithfull: – Cieszę się bardzo – o to w tym wszystkim chodzi. Zagram kilka moich klasyków, ale też nowe piosenki, ze świetnym zespołem.
Czy chciała pani tym albumem nawiązać do swoich początków, do muzyki folk?
Może brzmi tak dlatego, że pracowałam tym razem ze Steve’em Earle’em. To geniusz, ktoś, kto wyrasta ponad muzykę country. A tytułowa „Give My Love To London” to jedna z moich najlepszych piosenek. Proces jej pisania ze Steve’em był wspaniały, szczególnie że nie zgadzaliśmy się co do wszystkiego. Ja zresztą często nie zgadzam się z ludźmi, z którymi pracuję.
Ale i cały album wydaje się bardziej folkowy.
Bo sama jestem folkowa. Pamiętam, że jedną rzeczą, która nigdy nie podobała mi się na mojej chwalonej kiedyś płycie „Broken English”, było to dyskotekowe gówno. Elektroniczne disco? Tego nigdy nie chciałam. Skończyło się to może i nieźle, jedną z moich najlepszych płyt, ale to nie byłam prawdziwa ja.
Zaczynała pani jako nastolatka w latach 60. na klubowej scenie Londynu. Tam śpiewało się właśnie folk, a teraz – tak się składa – wraca zainteresowanie postaciami z tamtej epoki, jak Vashti Bunyan czy Bert Jansch.
Ja nie jestem nimi zainteresowana. Nic nie wiem o Vashti Bunyan. Znałyśmy się, owszem, bo miałyśmy wspólnego menedżera Andrew Loog Oldhama. Jest dobra, ale czy to znaczy, że musimy być od razu przyjaciółkami? Co do Berta Janscha – nigdy nie poznałam go osobiście. No więc może nie jestem aż tak folkowa.