Cisza o burzy
Rosyjsko-ukraińskie sąsiedztwo na Spitsbergenie. Narody agresorów i ofiar żyją obok siebie. I milczą
W Arktyce trwa krótkie lato. Krajobraz Spitsbergenu zasnuwają niskie chmury, jest kilka stopni na plusie, siąpi deszcz. Miasto wyłania się powoli, z perspektywy morza widać wielki biały napis „Wita was Barentsburg”. W porcie powiewa czerwona flaga z sierpem i młotem. Pracownicy portowi w burych kurtkach wymieniają się dymem z ust. Przy kei jest dużo wolnego miejsca. Nikt nie odbiera cumy. Chwilę później po opłatę portową przybiega dziewczyna w kurtce z logo operatora turystycznego Grumant. Mówi po angielsku, jest dość miła. Proponuje, by kupić wycieczkę po mieście albo do kopalni, pójść na basen i saunę. Ceny są w koronach, bo Barentsburg leży na norweskiej ziemi.
Spitsbergen jest największą wyspą archipelagu Svalbard, nad którym – wedle traktatu z 1920 r. – kontrolę sprawuje Norwegia. Obywatele państw sygnatariuszy mają tam prawo pobytu, prowadzenia badań naukowych i eksploatacji złóż. Stałe osadnictwo na wyspie zaczęło się na początku XX w. i w latach 30. Związek Radziecki kupił Barentsburg od Holendrów. Dziś należy on do rosyjskiej kompanii węglowej Trust Arktikugol i jest drugim – po norweskim Longyearbyen – zamieszkanym miastem na wyspie. Węgiel wydobywa się tu głównie na potrzeby miejscowej elektrowni, część idzie na eksport. Liczba mieszkańców od lat spada i oscyluje wokół 350–400. Są to głównie Ukraińcy i Rosjanie na dwuletnich kontraktach.
Bywałam tu regularnie kilka lat temu, teraz jestem pierwszy raz od pięciu lat i nie znam już nikogo. Pierwszy raz widzę też tę flagę z sierpem i młotem.
Chłodne stosunki zimnej wojny
Longyearbyen i Barentsburg dzieli 60 km, ale między miastami nigdy nie zbudowano drogi lądowej. Można się tam dostać łodzią albo skuterem śnieżnym. W czasach zimnej wojny stosunki były chłodne, zwłaszcza że na tym zdemilitaryzowanym terenie Rosjanie prowadzili tajne misje na wypadek kolejnej wojny światowej.