„Rzeczywiście w XIX i XX w. nie zawsze szło nam dobrze. Ale jeśli cofniemy się nieco głębiej w historię, to nagle okazuje się, że byliśmy normalnym europejskim narodem, takim samym jak wszyscy, a może nawet nieco sprytniejszym i zaradniejszym, (...) wcześniej mieliśmy 800 lat całkiem udanej historii”.
Te słowa Marcina Napiórkowskiego, od dwóch miesięcy dyrektora Muzeum Historii Polski, z wywiadu w „Polityce”, jaki przeprowadził z nim Juliusz Ćwieluch, nieco mnie zaniepokoiły.
Funkcja psychoterapeutyczna?
Nie tylko dlatego, że „wcześniej” nie byliśmy „normalnym europejskim narodem, takim samym jak wszyscy”. W tym kontekście warto zresztą przywołać książkę „Całkiem zwyczajny kraj” Briana Porter-Szűcsa, który zauważa, że naród – we współczesnym sensie tego słowa – w Polsce przedrozbiorowej nie istniał. Było polsko-litewsko-ruskie państwo, niegdysiejsze imperium, ale jakaś tam wspólnota obywatelsko-narodowa obejmowała co najwyżej szlachtę, czyli z grubsza co dwudziestego mieszkańca tego organizmu politycznego.
Ale nawet pomijając to zastrzeżenie i przyjmując nieuniknione skróty myślowe i uproszczenia na okoliczność wywiadu prasowego, te słowa o „całkiem udanych” 800 latach są nie do końca prawdziwe. Od połowy XVII w., od szwedzkiego potopu i od powstania Chmielnickiego Rzeczpospolita była już na równi pochyłej, a w XVIII w. stała się de facto rosyjskim protektoratem. Trwał proces degrengolady mieszczaństwa i w ogóle miast, zaciskania pańszczyźnianej pętli na chłopskich szyjach, niszczenia resztek demokracji szlacheckiej przez magnaterię.