Donald Tusk kontrasygnował podpisaną przez Andrzeja Dudę nominację Krzysztofa Wesołowskiego na przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego. Wesołowski dostał się do Sądu Najwyższego z rekomendacji opanowanego przez PiS organu zwanego dawniej Krajową Radą Sądownictwa – czyli niby-KRS.
Niezależni prawnicy – w tym tej klasy jak Ewa Łętowska i Włodzimierz Wróbel – oniemieli. Wściekli – łagodnie mówiąc – są też ci obywatele, którzy wytrwale przez lata wychodzili na ulice, by bronić idei wolnych sądów.
Powód jest prosty: podpis premiera oznacza siłą rzeczy aprobatę – i to nie tylko symboliczną – dla dewastacji, jaką przyniosło wymiarowi sprawiedliwości Rzeczpospolitej panowanie PiS. Ba, w praktyce betonowanie jej w tak kluczowym miejscu, jakim jest Sąd Najwyższy. Równocześnie brak kontrasygnaty mógł być próbą – znowu nie tylko symboliczną – walki z patologią.
Na dodatek Donald Tusk wielekroć zapewniał już podczas kampanii wyborczej, że wobec neosędziów litości miał nie będzie.
Czytaj też: Neosędziowie do nowej KRS. Tragedia czy mniejsze zło?
Sąd Najwyższy: deal czy wpadka
Momentalnie pojawiła się sugestia, że w istocie chodzi o układ z Andrzejem Dudą. Ceną podpisu Tuska miało być poparcie przez Belweder kandydatury Piotra Serafina, bliskiego człowieka premiera, na ważny skądinąd fotel komisarza Unii Europejskiej. Obie strony naturalnie zaprzeczyły. Ale tak czy tak, dla Tuska bilans sprawy jest niekorzystny – w tej grze karty (czytaj: możliwości wpływu na sytuację) Andrzeja Dudy były jednak słabsze. Tzw. ustawa kompetencyjna, którą – z inicjatywy Dudy – przyjął poprzedni jeszcze parlament, jest wątpliwa konstytucyjnie. Niekoniecznie zatem z jego zdaniem co do osoby komisarza trzeba się było liczyć. Jeśli więc Tusk przyjął warunki Dudy, to nie tylko okazał niepotrzebną słabość, ale, co ważniejsze, w efekcie stracił uznanie wielu najcenniejszych zwolenników.
Sam premier – ze sporym opóźnieniem jak na wagę afery – zwalił winę na jednego z podwładnych, który przygotowywał mu dokument do podpisania i miał nie dostrzec jego „polityczności”.
Dymisji ministra Macieja Berka premier jednak nie przyjął. Bronił go nawet jako nader kompetentnego członka rządu, który był „paradoksalnie bardzo zaangażowany w walkę o praworządność”. Jeśli nawet przyjąć to usprawiedliwienie, to już opowieść o kompetencji ministra – osoby, było nie było, pracującej w polityce – który podsuwa szefowi nominację na tak ważne stanowisko, jakim jest szef izby Sądu Najwyższego, bez przeanalizowania życiorysu kandydata, jest kpiną z rozumu obywateli.
Czytaj także: Listy wstydu. Kto przyłożył rękę do destrukcji KRS
Kiks roku na rocznicę wyborów
Wkrótce powinniśmy świętować rocznicę 15 października – odsunięcia od władzy ekipy, która w niebywałym stylu niszczyła polskie państwo i degradowała umysły wielu rodaków. W bilansie rządu demokratów decyzja dotycząca neosędziego może okazać się błędem o najdalej sięgających skutkach – a na dodatek obarcza samego premiera. Problem i w tym, że lista kiksów robi się niepokojąca.
Jedynym sposobem naprawienia tego błędu jest szybkie, kompleksowe i ostateczne, wreszcie!, rozwiązanie problemu neosędziów. Czyli odsunięcie ich co do jednego od orzekania. Spowodowanie, by stracili posady intratne, a zdobyte dzięki politycznemu serwilizmowi i kosztem uczciwych sędziów, i nie hańbili wymiaru sprawiedliwości państwa polskiego. Tyczy to też p. Wesołowskiego. A także niby prezes-Sądu Najwyższego, niby-Trybunału Konstytucyjnego i jego niby-prezes oraz niby-Krajowej Rady Sądownictwa. Choćby wbrew niby-prezydentowi. Niezależni prawnicy od dawna mają na to pomysły – zgodne z zasadami prawa i konstytucją. Tusku, musisz!