Czytam, że ksiądz, zakonnik, pozwał diecezję włocławską i dobrze umocowanego duchownego za krzywdę seksualną, jakiej doznał w seminarium ze strony wykładowcy. Domaga się pół miliona złotych odszkodowania. Opowiada swoją historię w mediach. Jest boleśnie szczery, otwarty i zdeterminowany. A ja przecieram oczy ze zdumienia.
Czytam więc reportaż Marcina Wójcika w „Gazecie Wyborczej” o ks. Romanie Siatce – i nie wierzę. Nie dlatego, że nie wierzę w prawdziwość opisanych wydarzeń – nie śmiałbym ich kwestionować (choć wielu to robi już w artykule i wielu jeszcze będzie to czynić, mimo że Watykan potwierdził, że do opisanych czynów doszło). Nie dlatego, że zaskakuje mnie, że osobami krzywdzonymi seksualnie w Kościele bywają także osoby będące najgłębiej w jego strukturach – księża czy siostry zakonne. Wiem o tym doskonale, a skala tej przemocy jest prawdopodobnie większa, niż chcielibyśmy myśleć. Mój stupor nie bierze się także z tego, że „ksiądz poszedł do »wrogiej Kościołowi« gazety”, bo doskonale wiem, że żadne katolickie medium nie puściłoby tego tekstu.
Czytam i nie wierzę, bo ks. Siatka zdecydował się, pozostając duchownym, na złamanie niezwykle silnej zmowy milczenia, obecnie silniejszej nawet niż w przypadku przemocy seksualnej wobec dzieci. To budzi podziw dla odwagi, wdzięczność wobec wierności prawdzie, obawy o dalsze krzywdy, których przynajmniej niektórzy przełożeni i współbracia w kapłaństwie mu z pewnością nie oszczędzą. Ale budzi też poczucie, że warto wyjaśnić, dlaczego jest to decyzja tak ekstremalnie trudna do podjęcia.
Kluczowe zaś w tym kontekście są trzy czynniki.
Czytaj też: