Godziny czarnkowe nadal w szkole obowiązują, drażniąc nauczycieli. Nowacka nimi straszy
Przyjęło się podejrzewać, że poza prowadzeniem lekcji nauczyciele niewiele robią. Dlatego wciąż dorzuca im się jakieś godziny bez dodatkowej zapłaty. Zachowuje się tak nieomal każda władza, również obecne kierownictwo MEN. Jak oznajmił bez ceregieli wiceminister Henryk Kiepura, „ministerstwo planuje rozszerzyć listę możliwych czynności i działań nauczyciela w czasie tzw. godziny dostępności” (cytuję za „Głosem Nauczycielskim”). Godziny te narzucił nam Przemysław Czarnek. Z woli ówczesnego ministra pracownik pedagogiczny miał być dostępny dla uczniów i rodziców – poza godzinami swoich lekcji – dodatkowo przez 60 minut w tygodniu (szkoła ma obowiązek na początku września podać terminy tych dyżurów).
Godziny czarnkowe muszą zostać?
Czas ten w oficjalnych dokumentach nazywa się godziną dostępności, nieoficjalnie zaś godziną czarnkową (od nazwiska twórcy). Nauczyciele święcie wierzyli, że Barbara Nowacka je zlikwiduje. Tak się nie stało. Katarzyna Lubnauer próbowała to uzasadnić – stwierdziła, że godziny są po to, aby uczeń mógł poprawić złą ocenę albo napisać sprawdzian w dodatkowym terminie.
To zbulwersowało związkowców. ZNP oświadczył, że wiceministra nie ma pojęcia o obowiązkach nauczycieli ani o prawie oświatowym. Godziny dostępności są tak zdefiniowane w rozporządzeniu, że nie można ich poświęcać na pracę dydaktyczną, czyli nauczanie i sprawdzanie wiedzy, do tego służą lekcje. Prawo zabrania, aby czas, kiedy z nauczycielem można porozmawiać, był przeznaczany na douczanie dzieci. Lubnauer o tym nie wie?
Okazało się, że się nie pomyliła, tylko pomieszała teraźniejszość z przyszłością.