Bazyliszek i niezadowoleni warszawscy deweloperzy. Kto go załatwił?
Legenda o bazyliszku, czyli stworze, który tak długo mieszkał w Warszawie, że nie mógł już spojrzeć sam sobie w oczy, to jedna z najstarszych opowieści w kraju nad Wisłą. Wszyscy wiemy, jaki był jej koniec, ale nie każdy zna prawdziwe motywy bestii oraz długofalowe konsekwencje, jakie w wyniku zamachu na zagrożony gatunek poniosła stolica.
Czytaj też: Bajtle, beboki i bezdzietne lambadziary. Oto skąd się wzięły w Katowicach
Rzadko, a konkretnie wcale
Bazyliszek był normalnym średniowiecznym potworem. Jego wygląd definiowały największe lęki i uprzedzenia ludzi mu współczesnych. Miał więc ogon węża, skrzydła nietoperza, głowę koguta, który straszył u babci, oraz wzrok żony, kiedy człowiek szuka zrozumienia i kluczy w niedzielę rano. Bazyliszek, jak to potwór, generalnie nikomu nie wadził. Siedział sobie w podziemiach kamienicy przy ulicy Krzywe Koło na warszawskiej starówce i zamieniał ludzi w kamienie.
To było jeszcze w czasach, kiedy co druga piwnica w Warszawie nie mieściła kebabu, apteki albo parabanku. Dlatego naprawdę nie widzę powodu, dla którego ktoś miałby tam łazić. No ale jednak ludzie, jeden po drugim, schodzili do zimnej, mokrej piwnicy i, jak pewnie się domyślacie, znacznie rzadziej z niej wracali. A konkretnie to wcale.
Niezadowoleni deweloperzy
Skoro nie wracali, to nie mam pojęcia, kto strzelił z ucha, że bazyliszek właśnie przy pomocy spojrzenia przerabia ludzi na ozdoby ogrodowe. Tak się jednak stało. Kiedy tylko wieść o kamiennym wzroku bestii rozeszła się po okolicy, do Warszawy przyjechał Gładki Zbyszek, zawodowy rzemieślnik i gawędziarz erotoman z Konstancina-Jeziornej.