Legenda o św. Jakubie, czyli jak powstał Olsztyn (bo po co, do dzisiaj nie wiadomo)
Mieliśmy kiedyś w naszym kraju coś takiego jak bursztynowy szlak. To znaczy formalnie mamy go nadal, ale teraz biegnie nie z Rzymu, Grecji i Bizancjum nad Bałtyk, tylko od straganu do straganu w Gdańsku. Tym starym szlakiem szedł sobie św. Jakub. Szedł już tak od jakiegoś czasu, bo prawdopodobnie z Hiszpanii, której do dzisiaj jest zresztą patronem. Dlaczego szedł? Nie jestem pewien, może bagaż mu się nie zmieścił do tego koszyka przed bramką w Ryanairze, a może po prostu lubił zasuwać na piechotę.
Czytaj też: Bazyliszek i niezadowoleni warszawscy deweloperzy. Kto go załatwił?
Przywileje świętego
Szedł tak sobie i szedł, no i wyjątkowo często potykał się na wertepach i korzeniach. Stąd wiemy, że dotarł w okolice Olsztyna. Był już zmęczony jak wszyscy święci albo Jezus wzywany nadaremno w dzień meczu polskich piłkarzy. W dodatku, wyobraźcie sobie, św. Jakub nie spakował drugiego śniadania na drogę. No wpadka straszna, szczególnie jeżeli się idzie w niedzielę i wszystkie sklepy są pozamykane. Otwarty był tylko Płazek, ale św. Jakub prędzej był gotów zjeść własne zelówki, niż tyle zapłacić za małego snickersa.
Bycie świętym wiąże się jednak z pewnymi przywilejami. Wśród nich najwyraźniej jest bezpośrednia linia do Boga. Kiedy tylko strudzony pielgrzym powiedział: „Boże, poratuj mnie!”, z pobliskiej rzeki, jak przedstawiciel Polskiego Związku Wędkarskiego, wyskoczyła piękna niewiasta i wręczyła św. Jakubowi całą tykwę cisowianki bez gazu.
Ucieszył się św. Jakub ogromnie i od razu wydudlił dwie trzecie wody. Tym, co zostało, obmył nogi, bo kto bogatemu zabroni.