Pożegnanie z WDŻ. A jaki będzie nowy przedmiot? Głupot dzieci już nie uczmy, niech będzie też o seksie
Pożegnanie z WDŻ. A jaki będzie nowy przedmiot? Głupot dzieci już nie uczmy
PiS bardziej cenił wychowywanie uczniów i uczennic niż nauczanie. Treściami wychowawczymi nasycone były podstawy programowe każdego przedmiotu, nawet fizyki czy matematyki. Oczkiem w głowie poprzedniej władzy był przedmiot stricte wychowawczy: wychowanie do życia w rodzinie (WDŻ). Nowa władza postanowiła z tym przedmiotem skończyć. W tym roku szkoły realizują go po raz ostatni. Zamiast WDŻ będzie edukacja zdrowotna, przedmiot nastawiony na edukowanie, a nie wychowywanie. Nie tylko nazwa jest inna, inne też mają być treści i sposoby nauczania.
Teoretycznie rodzina jest najważniejsza
W poprzednim systemie oświatowym dzieci miały być wychowywane do funkcjonowania w rodzinie już od czwartej klasy podstawówki (pięć lat wychowywania), a kończyły kontakt z tym przedmiotem w ostatniej klasie szkoły ponadpodstawowej (cztery lata w liceum, pięć lat w technikum). Łącznie zaprawiały się do życia rodzinnego przez 9–10 lat. Wychowywały się, jak być dobrym dzieckiem oraz dobrym rodzicem, jak się zachowywać, aby rodzina się nie rozpadła, i jak żyć, jeśli rodzina jednak się rozpadnie.
Podstawa programowa zakładała, że uczniowie i uczennice będą wdrażali się do wypełniania swojej roli w rodzinie i do rozumienia ról innych członków. Robili to przez 14 godz. rocznie, w tym 9 godz. koedukacyjnie oraz 5 godz. oddzielnie w grupie chłopców i dziewczyn. Odrębnych zajęć z osobami niebinarnymi nie przewidziano. Ówczesne władze oświatowe zakładały, że najtrudniejsze tematy, np. o błogosławieństwach wynikających z rodzicielstwa oraz ostrzegające przed przerywaniem ciąży, będą omawiane oddzielnie z chłopcami i oddzielnie z dziewczynkami. Nauczyciel wychowujący dzieci do życia w rodzinie miał do dyspozycji co roku 19 godz.
Zajęcia nie były organizowane co tydzień od początku do końca roku, tylko przez jego część, dlatego aby nie zaburzać planu lekcji, umieszczano je na początku dnia, np. na godzinie zerowej (o 7 rano), lub na końcu, np. o 17.00. Choć nie były to zajęcia obowiązkowe, to uczniowie byli na nie zapisywani automatycznie, nie mogli się też z nich bezproblemowo wypisać. Decyzję o zwolnieniu dziecka z obowiązku uczestniczenia w lekcjach WDŻ podejmował dyrektor szkoły na podstawie pisemnego oświadczenia rodzica. Kiedy więc uczniowie pytali, czy mogą zrezygnować z WDŻ, w odpowiedzi często słyszeli, że nie. Rezygnować mógł tylko prawny opiekun dziecka. Do czasu wypełnienia tych formalności lekcje WDŻ były traktowane jako obowiązkowe. Najmniej rezygnacji było w podstawówkach.
W szkole ponadpodstawowej nastolatki miały już dość wychowywania w rodzinie, dobrze też wiedziały, jak się z tego przedmiotu sprawnie wypisać. Zdarzało się, że na WDŻ nie chodził nikt. Nie miało to żadnego wpływu na promocję, gdyż przedmiot nie był oceniany, a jedynie zaliczany. Na świadectwie drukowano jedynie informację, że uczeń uczęszczał. Jeśli nie uczęszczał, na świadectwie nie było żadnej informacji o WDŻ. Wychowanie do życia w rodzinie okazało się w liceach i technikach przedmiotem zbędnym i bardzo często fikcyjnym. Normą było, że w sali lekcyjnej siedział tylko nauczyciel, a ci uczniowie, którzy jeszcze nie zdążyli się wypisać, już nie przychodzili. Kiedy więc Barbara Nowacka podjęła decyzję o likwidacji WDŻ, ulżyło nie tylko uczniom, ale też nauczycielom. Wychowanie do życia w rodzinie już się skończyło, choć formalnie trwa do końca tego roku szkolnego.
Nowy przedmiot niech będzie też o seksie
Fanatyczne organizacje religijne, głównie katolickie, nie bez powodu ostrzegają, że edukacja zdrowotna będzie okazją do uczenia o seksie. Tego bowiem chcą uczniowie i uczennice. Seks wisi w powietrzu i czeka, aby wskoczyć do podstaw programowych edukacji zdrowotnej. W polskich szkołach tak długo był to temat niemile widziany, a nawet zakazany, że po latach wypierania go z edukacji młodzież oczekuje, iż wreszcie nauczyciele nie będą robili uników, tylko otwarcie – szczególnie w szkołach średnich – wypowiedzą się i pozwolą się wypowiedzieć nastolatkom o seksie.
Jeśli Nowacka ze strachu przed fanatykami nakaże ekspertom maksymalnie ograniczyć treści z zakresu wychowania seksualnego, aż nie zostanie z tego nic sensownego, wtedy przedmiot czeka ten sam los, co WDŻ: fikcja, poczucie zbędności i zmarnowanego czasu. Uczniowie nie potrzebują kolejnego zbędnego przedmiotu, a nauczyciele nie mają ochoty produkować fikcji na papierze, że uczą o czymś ważnym, gdy faktycznie o niczym takim nie uczą. Dlatego apeluję do władz oświatowych, aby był to przedmiot o zdrowiu człowieka we wszystkich jego obszarach, także seksualnym, a nie tylko w bezpiecznym, obrzydliwie pruderyjnym wycinku.
Obawiam się jednak, że edukacji seksualnej będzie równie mało, co w podstawie programowej WDŻ. W wycofywanym przedmiocie seks pojmowano religijnie, dużo więc było na lekcjach o prokreacji, o macierzyństwie, zniechęcano do przerywania ciąży i zachęcano do okazywania miłości człowiekowi od poczęcia i fazy prenatalnej, poprzez piękno narodzin i szczęśliwe dzieciństwo. Choć nie znamy podstaw programowych edukacji zdrowotnej, uczelnie już zaczęły oferować studia przygotowujące do nauczania tego przedmiotu. Program studiów został chyba wyssany z palca, często co uczelnia, to inne treści programowe.
Wspólne we wszystkich programach uczelnianych jest to, że edukacji seksualnej w nich nie ma, natomiast bardzo dużo jest treści psychologicznych, psychoterapeutycznych, motywacyjnych, rozwojowych, a nawet coachingu w wersji nie tylko dla orłów. Wygląda na to, że edukacja zdrowotna będzie psychoedukacją prowadzoną przez amatorów, którzy trochę liznęli psychologii i uczestniczyli w terapeutycznych burzach mózgów. MEN powinien narzucić uczelniom konkretne treści programowe, inaczej będziemy mieli do czynienia z akademicką samowolką, a uczniowie dostaną edukacyjnego potworka, stek modnych coachingowych bzdur, a nie rzetelną i naukowo potwierdzoną wiedzę, jak dbać o zdrowie.
Dzieci nie będą mogły ratować się absencją
Jeżeli edukacja zdrowotna ma być prowadzona rzetelnie, a nie tylko modnie, powinna być połączona w szkole z profilaktyką i diagnostyką chorób, a coś takiego nie jest możliwe bez współpracy ze środowiskiem medycznym. Nowy przedmiot nie może więc być oddany tylko w ręce nauczycieli, szczególnie tych, którzy lubują się w tzw. michałkach, czyli przedmiotach mniej liczących się w szkole. Kwalifikacje do nauczania takich przedmiotów zdobywane są często razem, po dwa, trzy na raz. Wychowanie do życia w rodzinie uczelnie oferowały w pakiecie z etyką, obydwa w ramach rocznego kursu online. Jeśli nauczyciele nabywają fikcyjne kwalifikacje, nie można oczekiwać, że uczyć będą rzetelnie, raczej również fikcyjnie. Wygląda na to, że teraz może być podobnie: MEN z pompą zapowiada nowy przedmiot, tymczasem uczniów czeka pozorna edukacja zdrowotna, bo nie będzie fachowców.
Może być jeszcze gorzej, przecież edukacja zdrowotna ma być przedmiotem obowiązkowym (jedna lekcja w tygodniu od czwartej klasy podstawówki do końca szkoły ponadpodstawowej, ok. 500 godzin przymusu). Z uczestniczenia w wychowaniu do życia w rodzinie uczniowie i uczennice mogli zrezygnować (za zgodą rodziców), natomiast od 1 września 2025 nie będzie to możliwe. Jeśli więc nauczyciel nowego przedmiotu okaże się osobą niekompetentną, o zdrowiu będzie mówił bez sensu, dzieci nie będą mogły ratować się absencją, będą musiały poddać się temu szkodliwemu coachingowi.
Choć nie popieram żądań fanatyków religijnych, aby nie wprowadzać do szkół edukacji seksualnej, muszę przemyśleć swoją postawę. Jeśli nauczyciele edukacji zdrowotnej nie będą doskonale znać się na swoim przedmiocie, bezpieczniej byłoby, aby jak najmniej wypowiadali się o zdrowiu seksualnym, najlepiej niech nie mówią wcale. Żadna edukacja jest bowiem lepsza niż głupia edukacja. Milczenie jest korzystniejsze niż gadanie bzdur. Głupot dzieci już nie uczmy, bo się od tego rozchorują i żadna edukacja zdrowotna im nie pomoże.