Zmarł Quincy Jones, człowiek do zadań specjalnych. Znał wszystkich i robił wszystko
Kiedy płyta „Thriller” Michaela Jacksona – wydana w 1982 r. – biła rekordy popularności, Quincy Jones bawił się na koncercie Counta Basiego. Po występie podszedł do niego Basie: „Człowieku, to, co zrobiłeś z Michaelem – ani ja, ani Duke [Ellington – red.] nawet o czymś takim nie marzyliśmy. Nawet nie śmielibyśmy marzyć!”. Jones był więc artystą spełnionym – oto podszedł do niego wielki idol („przypominał mi o wszystkim, na czym się wychowałem” – pisał w swojej autobiografii), żeby pogratulować sukcesu. Basie był zresztą aktywny do końca, prowadził swój zespół, występując na wózku inwalidzkim. A Jones, poproszony kiedyś o wyprowadzenie go na wózku przed fortepian, wrócił do garderoby i się popłakał. Lena Horne, wybitna wokalistka soulowa i jazzowa, zobaczyła go w tym stanie i skwitowała to: „Boże, mam nadzieję, że kiedy ja będę umierać, ktoś tak po mnie zapłacze”. „Też mam taką nadzieję” – pisał we wspomnieniach Jones.
Czytaj też: Michael Jackson. Twórczość pośmiertna
Quincy Jones w centrum wydarzeń
Dzisiaj świat muzyczny rzeczywiście po nim płacze. Zmarły właśnie w wieku 91 lat amerykański kompozytor i producent, zdobywca 28 Grammy (i 80-krotnie nominowany do tej nagrody!) i Polar Music Prize – zwanego muzycznym Noblem – wydawał się stać na środku skrzyżowania różnych muzycznych nurtów. Na jazzie się wychował i rozpoczął od niego karierę – jako trębacz, a za chwilę lider zespołów.