Choć nasz kawałek kontynentu, dawne demoludy, czasem uprzejmie nazywane „Europą Środkową i Wschodnią”, od jakiegoś czasu odzyskuje zainteresowanie czytelników i opinii publicznej, wciąż rzadko zastanawiamy się, co to znaczy, że jesteśmy regionem: swoistą całością przenikającą inne całości, takie jak narody, społeczeństwa, Unia Europejska czy nawet ONZ. Nikt nie zna tej naszej ślepej plamki lepiej niż Iva Svetlik, lektorka języków słowiańskich z węgierskim paszportem i pustką w sercu – tam, gdzie ludzie zwykle mają miejsce na dom:
„…mój ojciec, który był z regionu Prekmurje, poznał matkę, która była Serbką z Bośni. Przeprowadzili się do jej rodziców, którzy mieli dom w Kravicy. Tam się urodziłam, a oni wraz z falą imigracji w latach siedemdziesiątych przyjechali do Lublany.
– No to przecież byli zameldowani w Słowenii...
– Jako Jugosłowianie. Oni to sobie wszystko inaczej wyobrażali. W ich wyobrażeniu miałam przejąć dom w Kravicy, kiedy podrosnę.
– Więc faktycznie masz dom?
– Nie, nie mam.
– Co się z nim stało?
– Zgubił się na wojnie.
– Domy nie giną na wojnie jak ludzie.
– Ale ten jakby tak”.
Po odłączeniu się Słowenii od Jugosławii Ivę i jej rodzinę (poza bratem, który miał w papierach „pochodzenie serbsko-bośniackie” i zginął na wojnie o fantomową ojczyznę) objęła Ustawa o cudzoziemcach z 26 lutego 1992 r. Z dnia na dzień, nie wiedząc o tym, stali się obcy we własnym kraju. Jak relacjonuje Iva, już raczej beznamiętnie: „Ustawa weszła nagle i dotyczyła osób w każdym wieku. Lecz ludzie, którzy nie postrzegali siebie jako cudzoziemców, nie sądzili, że może ich dotyczyć. Ustawa odcinała od pomocy socjalnej. Zmuszała do wyjazdu do miejsca urodzenia. Nawet jeśli odbywały się tam działania wojenne”.
Dorosła Iva odbija się od jednego kraju do drugiego, nigdzie nie zapuszcza korzeni. (Ma bazę w Budapeszcie: wielkowęgierskie marzenia Orbána pozwoliły jej dostać tam paszport, gdyż jej rodzina pochodziła z terenów, do których Węgry miały historyczne pretensje). I w tych różnych krajach, czytając gazety, oglądając telewizję i rozmawiając o formacyjnych zdarzeniach lat nastych XXI w. – romansuje.
Czytaj też: Na Wschodzie bez zmian
Taniec z ojczyzną
Opowiadanie o degradacji systemów politycznych przez pryzmat doświadczeń osób nieheteronormatywnych nie jest wynalazkiem Morskiej. Może nie wszyscy słyszeliśmy o Christopherze Isherwoodzie, ale w pokoleniu moim i moich rodziców mało kto nie widział filmu „Kabaret” z Lisą Minelli i Bobem Fosse’em, nakręconego na podstawie powieści Isherwooda „Pożegnanie z Berlinem”. „Pożegnanie” jest bardziej dosłowne, w „Kabarecie” mamy do czynienia raczej z aluzjami niż opowiadaniem wprost, ale to właśnie inność, queerness bohaterów w zderzeniu z wypaczającą się w nienawiść polityką odpala i wydobywa na jaw jej nieludzkie aspekty. Każda z bohaterek Morskiej ma z ustrojem jakiś zatarg, zadrę lub głęboki problem. Ale też każdy z opisywanych przez Morską środkowo- czy wschodnioeuropejskich ustrojów (Łotwa–Rosja, Rosja, Słowenia–Węgry) ma głęboki problem z samym sobą, jakiś instytucjonalny odpowiednik nieprzepracowanej żałoby. I takich właśnie partnerów do tańca dostają nasze bohaterki na parkiecie historii. Skoro nie chcą tańczyć, jak norma przykazała, ze swoimi mężczyznami, zatańczą z ich emanacją, metamężczyzną, ojczyzną, państwem:
„W tangu kobieta uczy się nie tylko słuchać swojego mężczyzny. Rosjanka opanowała już tę technikę do perfekcji. Słucha lub udaje, że słucha. Lecz tylko w tangu osiąga doskonałość, ponieważ uczy się słuchać go bez słów. Nauczy się przewidywać jego intencje, zanim on jeszcze zdąży je wyartykułować. A jeśli ta intencja ją zaskoczy, dostosuje się w ułamku sekundy”.
Ale jeśli się nie chce żyć życiem mężczyzny, państwa, którego polityka oburza i mierzi, rosyjskie tango musi zmienić się w kvir tango, uwodzące wolnością, bez ustalonych ról prowadzącego i prowadzonej. „Najprostsza zmiana ról wciąż zapiera dech w piersiach zwykłej publiczności”. Bohaterki, każda na swój sposób, starają się choć czasowo odzyskiwać prowadzenie. Poza Ivą, która nie ma swojego państwa i nie ma z kim tańczyć.
Tytułowa trojka w tekście Morskiej pojawia się jako „trojka NKWD”, nadzwyczajne „sądy doraźne” rozpatrujące sprawy elementów antyradzieckich. Ale trojka to także specyficzny, stosowany tylko na ziemiach rosyjskich, bardzo trudny do powożenia typ zaprzęgu, w którym trzy konie ciągną powóz lub sanie w jednym szeregu (trojki znamy z rosyjskich obrazów, na których każdy koń wydaje się biec w inną stronę, a jednak – wierzymy artyście – całość posuwa się do przodu). Konie, zwierzęta zarazem energiczne i łagodne, już Platon skojarzył z erotyzmem i popędami. Dlatego mimo podpuszczania przez Morską wolę myśleć o nietypowej konstrukcji jej książki jak o zaprzęgu, w którym toczą się równolegle trzy romanse – jeden szczęśliwy, jeden tragiczny i jeden taki sobie.
Czytaj też: Demoludy. Spękany blok
Koty i myśliwi
W części pierwszej, „koty i myśliwi”, Zuze, Łotyszka, żyje na emocjonalnej Antarktydzie. Pracuje w laboratorium, zamiast przyjaciół ma rutynę. Rutynę zaburza wypadek drogowy – Zuze ma złamaną rękę i z przyczyn praktycznych decyduje się przyjąć zaproszenie na stypendium do dziwnego, multidyscyplinarnego centrum badawczego pod Moskwą. Tam, siedząc na ławeczce i wystawiając twarz na słońce, spotyka kotkę z kociętami. Miłość do jednego z nich wkrada się podstępnie, ale nieuchronnie. Życie czarnego kotka przeobraża się w szkło powiększające, przez które Zuze zaczyna widzieć rosyjską politykę, bezlitosne stosunki własności, łączyć codzienne postawy otaczających ją ludzi z szerokim przyzwoleniem na przemoc. Kiedy jej współstypendysta Marceli z Polski ma „wypadek” (rzekomo wpadł pod kolejkę podmiejską, ale wszyscy wiedzą, że dostał łomot, bo jeździł do Moskwy na spotkania z „innymi takimi jak on”), Zuze zaczyna rozumieć, że w tym środowisku kotek nie przeżyje zimy, zresztą jego rodzeństwo kolejno ginie praktycznie na jej oczach – to wtedy Zuze podejmuje zarzucone lata temu lekcje tańca. Ostatecznie ten romans skończy się dobrze: kotek podejmie decyzję, żeby pójść za Zuze i razem z nią odlecieć do lepszego kraju. Będzie się nazywał Tango.
Środkowa, największa objętościowo opowieść („Tango w Rosji”) to polifonia. Siedem kobiet tańczy kvir tango w petersburskim klubie Asasello (nawiązania do Bułhakowa nieprzypadkowe). Jedna z nich, najzdolniejsza i zarazem najmniej zdolna do konformizmu i kamuflażu, zostaje zamordowana (zarzewiem opowieści było zabójstwo nauczycielki queer tanga Yekateriny Khomenko). Reszta próbuje sobie z tym poradzić. W coraz bardziej totalitarnym kontekście miłość potrafi zmieniać się w nienawiść i meandrować z powrotem ku miłości, ale dziewczyny, kobiety, która spajała grupę niczym jej dobry duch, już nie ma.
Ostatnia opowieść („Ośmiornica”) toczy się głównie w Słowenii – „kraju stworzonym przez intelektualistów dla ludzi”. Iva Svetlik spotyka swoją dawną profesorkę, wielką intelektualistkę. Można powiedzieć, że jedną z tych, którzy stworzyli ten kraj. Tak wielką, że „mężczyźni biorą ją za jedną z nich”. Profesor Mihaela Hozjan (na kartach książki łudząco podobna do Marii Janion, począwszy od krzaczastych brwi, a kończąc na przypominającym dwór seminarium i bitwach o to, kto będzie jej najbliższy) przyjmuje dawną studentkę z zachwytem, przypomina jej talent. A w tle kryzys uchodźczy na Węgrzech, obozowiska na dworcu Kéleti i pandemonium na granicy, gdzie na pomoc jadą wszyscy szanujący się lewicujący intelektualiści, zwłaszcza mniejszości, zwłaszcza ci, którzy rozumieją, co to wykluczenie. Ale Iva zna wykluczenie z pierwszej ręki – i nadal go nie rozumie. Czy to dlatego, gdy otwiera się okazja, rzuci się w ramiona starszej o 35 lat Hozjan, tytułowej Ośmiornicy, która, gdyby chciała, miałaby pełne prawo mówić, jak Ludwik XIV, „państwo to ja”?
Czasami miłość wymaga polityki, czasami jedna zastępuje drugą, jak w homofobicznej polityce prorodzinnej eksportowanej z Rosji do całego regionu, a czasem, czasem miłością chciałoby się zapełnić polityczne niedostatki. Jak 20 grudnia 2015 r., kiedy Hozjan idzie zagłosować w referendum o dopuszczeniu małżeństw i adopcji dzieci dla par tej samej płci. Projekt zostanie odrzucony, jak wcześniej Iva i jej rodzina.
Czytaj też: Polacy i Węgrzy za żelazną kurtyną
Szeroko otwarte drzwi
Pod piórem Izabeli Morskiej perspektywy z różnych krajów zrastają się w jedną mapę pokaleczonego, a przez to stanowiącego łatwy łup dla manipulantów i propagandzistów regionu. Polska do tego regionu należy, leży w jego centrum. My również borykamy się z nieświadomą żałobą, nieodrobioną psychologicznie transformacją, wypieranymi winami. Być może dzieje się tak wszędzie na świecie, ale to tutaj właśnie rzuciła nas historia.
Polityczna i jednostkowa homofobia staje się metaforą szerszego (i typowego dla traumy i żałoby) zamknięcia na innych. „Do jakich to aktów należy się posunąć, żeby ludzie czasem chcieli z nami porozmawiać?” – zastanawia się Svetlik, myśląc o tym, że dopiero od nawiązania romansu jej profesorka ma czas i chęć na prawdziwą wymianę myśli. W „Tangu w Rosji” ta polityczna nieuważność, odmowa rozmowy całkiem dosłownie kosztuje ludzkie życie. W Polsce też się z nią borykamy: istnieje całkiem poważne zagrożenie, że zamykając się na głos mniejszości, robiąc z niej łatwy cel społecznej niechęci, szeroko otworzymy drzwi dla nowego autorytaryzmu reklamowanego przez naszego wielkiego sąsiada ze Wschodu.
Izabela Morska, Trojka, Marpress, Gdańsk 2024, s. 358