Do tematu można podejść na różne sposoby – i każdy ma swoje uzasadnienie. Taylor Swift jest uznaną artystką, bijącą rekordy sprzedaży biletów na koncerty, obsypaną nagrodami i uwielbianą pewnie już przez przeszło miliard fanów na planecie. Jest też krytykowana, wielu jej przeciwników nie widzi jej talentu ani oryginalności – czy to w warstwie dźwiękowej, czy w tekstach.
Można mówić o Taylor Swift jako zjawisku ekonomicznym, znajdującym odbicie w statystykach inflacyjnych, a nawet o elemencie amerykańskiej sceny politycznej – regularnie gości przecież w imaginarium zwolenników teorii spiskowych na prawicy. Do tego dochodzą didaskalia kompletnie niezwiązane z muzyką, jak maniakalne wręcz używanie przez nią prywatnego samolotu, przez co jej indywidualny ślad węglowy jest jednym z większych na ziemi. Jedni widzą w niej wydmuszkę marketingową, inni ikonę feminizmu i tytanicznej pracy – w końcu nagrała ponownie swoje albumy, żeby mieć do piosenek pełne prawa autorskie. Taylor Swift to nasz świat w pigułce.
Dyskusje o talencie i gustach zostawmy na innej półce, bo z definicji są nie do rozstrzygnięcia, zwłaszcza w przypadku osoby tak polaryzującej jak współczesna królowa muzyki pop. Choćby jednak nie wiadomo jak ją krytykować, nie da się zaprzeczyć, że coś jest w niej szczególnego. Niejedną już widzieliśmy amerykańską blondynkę śpiewającą – przynajmniej na pozór – o miłościach, rozstaniach i łzach wylewanych za chłopakami. Dlaczego więc Taylor, ta 35-letnia uśmiechnięta dziewczyna, która zaczynała podbijać świat z gitarą w ręku, nie uzyskawszy jeszcze pełnoletniości, osiągnęła tak wielki sukces?