Polskie uczelnie ciągną się w ogonie. Młodzi uciekają za granicę: taniej i dalej od naszego grajdołka
Pokolenie, które obecnie chodzi do szkół – podstawowych, średnich i wyższych – urodziło się nie tylko w epoce internetu, smartfonów i mediów społecznościowych, ale i powszechnego dostępu do licznych rankingów. Klasyfikacją lepsze/gorsze objęte są placówki każdego szczebla, nawet przedszkola. Nie ma sensu krytykować takiego sposobu wartościowania świata. Na zły ranking odpowiedzią może być tylko dobry ranking.
W przypadku podstawówek to wręcz norma, że rodzice sprawdzają, jakie miejsce na liście biedy (liczba uczniów objęta darmowymi obiadami), bezpieczeństwa (liczba agresywnych ataków i wypadków w przeliczeniu na głowę), wyników konkursów, olimpiad oraz egzaminów ósmoklasisty (średnie wyniki z polskiego, obcego i matematyki) zajmuje szkoła rejonowa. Często trzeba szukać innej, nawet dużo dalej od miejsca zamieszkania. Jeżeli dyrektor odmawia zapisania dziecka spoza rejonu, rodzice potrafią załatwić odpowiednie zameldowanie – i dyrekcja nie ma wyboru.
Polskie uczelnie. Lata mijają, cudu nie ma
Również o wyborze szkoły ponadpodstawowej, gdzie już nie obowiązuje rejonizacja, decyduje przede wszystkim miejsce placówki w rankingach. Objęci tą klasyfikacją są nawet nauczyciele. Uczniowie sprawdzają, który pracownik jest w danej szkole najlepszy, i u niego chcą się uczyć. Zdarza się, że nauczyciel wpada w furię, gdy niespodziewanie odkryje, że nie tylko pracuje w najgorszej szkole w regionie, ale jest w niej uważany za np. najsłabszego polonistę. Bywa, że jedynym wyjściem jest lekceważenie rankingów i traktowanie ich jako niesprawiedliwych, stronniczych, opartych na błędnej metodologii.