Igrzyska w Paryżu: pożegnanie z utopią. Los Angeles zdało pierwszy test. I na jakiś czas widowisk wystarczy
Jeśli po dość rewolucyjnej, angażującej całe miasto ceremonii otwarcia XXXIII Letnich Igrzysk Olimpijskich w Paryżu ktoś tęsknił za widowiskiem w nieco bardziej tradycyjnym rozumieniu, dostał je na finał. Z centralnie położonego Jardin des Tuileries przeniosło nas na Stade de France, na przedmieścia. A za spektakl odpowiedzialny był jako dyrektor artystyczny Thomas Jolly, ten sam 42-letni Normandczyk, który pracował nad otwarciem igrzysk, zbierając pochwały i ściągając na siebie gromy.
Stade de France. Gigantyczna mapa świata
Sportowcy z sześciu kontynentów paradowali na stadionie po scenografii w kształcie gigantycznej mapy świata. A artystycznie Francuzi zaproponowali eleganckie i już mało kontrowersyjne połączenie tradycji i nowoczesności. Żadnych kolejnych kontrowersji, obrazoburstwa – zamiast tego sentymentalny obrazek Paryża z piosenką „Sous le ciel de Paris” z początku lat 50., a później aranżacje łączące charakterystyczną dla stolicy Francji muzykę elektroniczną z brzmieniami orkiestry (włącznie z nową aranżacją „Marsylianki”). I krótkie karaoke z „Emmenez-moi” Charlesa Aznavoura i „Les Champs-Elysées” Joe Dassina, które zaintonowali (po czym chyba sami się tego przestraszyli) nawet komentatorzy TVP. Do tego jeszcze superpopularne „Freed from Desire” Gali.
Dalej mieliśmy widowisko w klimacie science fiction, zarazem korzystające z francuskiej tradycji spektakli son et lumière: przybysz z kosmosu ląduje na Ziemi, obserwując, jak w Grecji wykuwa się tradycja olimpijska.