Będzie wielka wojna na Bliskim Wschodzie? Nikt jej nie chce, co nie znaczy, że nie wybuchnie
AGNIESZKA ZAGNER: Wczoraj Izrael, jak to określił, uderzył wyprzedzająco na Hezbollah w Libanie, a ten odpalił ponad 300 rakiet, celując głównie w jego bazy wojskowe. Po chwili było po wszystkim, a Hezbollah ogłosił, że zakończyła się „pierwsza faza” ataku. Jak to rozumieć? Będą kolejne?
HUGH LOVATT: Tego nie wiemy, określenie „pierwsza faza” pozwala Hezbollahowi zachować elastyczność i niejednoznaczność działań, to absolutnie świadomy zabieg. To, co obserwowaliśmy w niedzielę wczesnym rankiem, wydaje się jednak próbą ograniczenia eskalacji. Uderzenia były tak skalibrowane, żeby nie ucierpiały cele cywilne ani infrastruktura. To oczywiste, że Hezbollah nie chce większej, regionalnej wojny na Bliskim Wschodzie ani pełnoskalowej wojny z Izraelem.
Czego chcą Hezbollah i Iran
Dlaczego mu na tym nie zależy? Skąd ta ostrożność?
Hezbollah jest świadom konsekwencji pełnej i niekontrolowanej wojny z Izraelem – skala zniszczeń byłaby ogromna dla infrastruktury militarnej, broni, wiązałaby się też z ogromnym ryzykiem dla samego przywództwa organizacji i jej członków. Widzieliśmy to wszystko podczas czterech poprzednich wojen w Libanie. Obecne władze Izraela nie ukrywają, że jeśli doszłoby do takiej wojny, zniszczenia byłyby jeszcze większe. Co więcej, Hezbollah utrzymuje stałą komunikację z Iranem. A on z kolei nie może sobie pozwolić na poświęcenie organizacji, która jest głównym partnerem Teheranu w regionie.
Niedzielny atak był oczywiście zemstą za zabicie 30 lipca Fuada Szukra, jednego z wysoko postawionych oficjeli Hezbollahu.