Świat

Deportować uchodźców? Rozmawiać z dżihadystami? Zachód nie wie, co zrobić z Syrią

Plac Ummajadów w Damaszku po obaleniu Baszara Asada, 9 grudnia 2024 r. Plac Ummajadów w Damaszku po obaleniu Baszara Asada, 9 grudnia 2024 r. Emin Sansar / Anadolu/ABACAPRESS.COM / Forum
Odchodząca administracja prezydenta Bidena rozpoczęła nieoficjalne rozmowy z nowymi władzami w Damaszku. Europejscy politycy i analitycy mówią o nowym otwarciu i szansie na demokrację, ale jednocześnie wycofują gwarancje prawne dla przybyszów z Syrii.

„Syria nie jest naszym przyjacielem i Stany Zjednoczone nie mają z tą wojną nic wspólnego” – napisał na platformie społecznościowej TruthSocial amerykański prezydent elekt Donald Trump. Dodał, że Ameryka pod żadnym pozorem nie powinna się w ten konflikt mieszać. Przy okazji bezsensownie zaatakował Baracka Obamę, który był prezydentem w czasie syryjskiej wojny domowej, krytykując go za zajęcie dokładnie takiego stanowiska, jakie sam w tej chwili proponuje. W 2011 r. Obama publicznie ogłosił, że nieprzekraczalną „czerwoną linią” dla Waszyngtonu jest użycie przez Baszara Asada broni chemicznej wobec własnych obywateli. Gdyby do tego doszło, pozycje wojsk reżimu miały zostać zaatakowane przez stacjonujące na Bliskim Wschodzie siły amerykańskie. Pomimo użycia przez Asada właśnie tego typu broni USA powstrzymało się od interwencji – głównie z powodu rozpoczynającej się wówczas kampanii wyborczej przed głosowaniem z 2012 r., walki Obamy o reelekcję i skrajnej krytyki amerykańskiego zaangażowania na Bliskim Wschodzie po złych doświadczeniach z wojny w Iraku. Leon Panetta, były szef CIA i sekretarz obrony w administracji Obamy, odpowiedzialny wówczas za strategię wobec Syrii, po latach przyznał zresztą, że był to błąd.

Syria jak Ukraina?

Trump dziś wyśmiewa Demokratów, mówiąc, że tamta „czerwona linia” okazała się „linią na piasku”, a Asada trzeba było obalić dużo szybciej. W innym wpisie zauważył jednak, że syryjski dyktator stracił władzę, bo jego protektorom, czyli przede wszystkim Rosji, nie opłacało się już go chronić. Natychmiast porównał potem to, co dzieje się w Syrii, do wydarzeń na froncie ukraińskim. Nazwał wojnę Ukrainy z Rosją „bezsensowną” i stwierdził, że nigdy nie powinna była się zacząć. W typowy dla siebie symetrystyczny sposób dodał jednak, że tak jak Rosjanie stracili 600 tys. żołnierzy, tak samo Ukraińcy ponieśli „w głupi sposób” straty na poziomie 400 tys. członków sił zbrojnych „i wiele więcej ofiar cywilnych”. Jego zdaniem Wołodymyr Zełenski jest gotów do rozmów pokojowych, więc czas, aby „Władimir”, jak Trump określa Putina, zrozumiał, że wojna musi dobiec końca jak najszybciej. W typowy dla siebie, na poły enigmatyczny, na poły całkowicie bezsensowny sposób dodał, że „Chiny mogą pomóc”, choć nie sprecyzował, w czym pomoc Pekinu miałaby być przydatna. Wpis zakończył wezwaniem do pokoju: „Świat czeka!” – co jest zapowiedzią generalnego trendu w jego polityce zagranicznej, polegającego na ograniczaniu zaangażowania amerykańskich sił w jakiekolwiek zagraniczne konflikty.

Nie jest jednak wcale pewne, że ten cel uda mu się osiągnąć. Stephen Collinson, analityk stacji CNN zajmujący się polityką zagraniczną i bezpieczeństwem narodowym, zauważa, że nie wszystkie problemy Waszyngton będzie mógł ignorować. Zwłaszcza że obalenie Asada to kolejny cios w pozycję Iranu na Bliskim Wschodzie, a władze w Teheranie już w czasie pierwszej administracji Trumpa były uznawane za największego wroga Ameryki. Wprawdzie, jak zauważa Michael Singh, dyrektor think tanku Washington Institute for Near East Policy, a wcześniej członek Narodowej Rady ds. Bezpieczeństwa w administracji George’a W. Busha, polityka Stanów Zjednoczonych wobec Iranu i jego satelickich organizacji była zaskakująco spójna przez ostatnie dwie dekady – teraz jednak podejście może się zaostrzyć. Z drugiej strony, podkreśla Collinson w CNN, zmieniły się realia, bo coraz bardziej zacieśnia się współpraca pomiędzy Chinami, Iranem, Rosją i Koreą Północną. Oznacza to, że powstał sojusz, który jest w stanie zagrozić amerykańskim interesom w kilku miejscach jednocześnie.

Czytaj także: Czarna dziura Syria. Kto i dlaczego jeszcze o nią zabiega

Co zrobi Trump?

Chociażby z tego powodu przed Trumpem szereg decyzji, które trzeba będzie podjąć już w pierwszych dniach nowej administracji. Magazyn „Forbes” przypomina, że w tej chwili na terenie Syrii stacjonuje ok. 900 amerykańskich żołnierzy. Joe Biden podjął w niedzielę decyzję o zaangażowaniu amerykańskich sił, które zaatakowały pozycje ISIS oraz islamskich terrorystów na południu Syrii, ale to Trump zadecyduje, czy żołnierze ci wrócą do domu. Póki co, jak doniósł w poniedziałek wieczorem „New York Times”, Antony Blinken otworzył nieoficjalny kanał komunikacyjny z nowymi władzami w Damaszku. Pośrednikiem w tych rozmowach jest prezydent Turcji Recep Erdoğan, który sam ma bardzo dużo do zyskania na ustabilizowaniu się sytuacji wewnętrznej w Syrii. Wiele wskazuje jednak na to, że tempo, z jakim rebelianci przejęli władzę, zaskoczyło nawet Amerykanów. Kim Ghattas, wykładowczyni Columbia University i reporterka współpracująca z „The Financial Times”, wskazywała jeszcze w ubiegłym tygodniu, że Waszyngton prawdopodobnie wolałby, aby Asad utrzymał się przy władzy albo oddał ją w sposób koncesjonowany – dlatego że szybkie obalenie reżimu mogłoby oznaczać kolejną eskalację na Bliskim Wschodzie i przetasowania w układzie sił. To zresztą już się dzieje, bo na terytorium Syrii weszły oddziały Sił Obrony Izraela. Na ile komunikacja Amerykanów z Hajat Tahrir al-Szam okaże się skuteczna, pokażą najbliższe dni.

Ważne jest jednak, by w analizowaniu sytuacji w Syrii unikać nietrafionych porównań. Na to uwagę zwróciła Hannah Lucinda Smith, korespondentka magazynu „Monocle” na Bliskim Wschodzie. W poniedziałek rano na antenie Monocle Radio wskazywała, że nie ma większego sensu zestawiać ze sobą tego, co wydarzyło się w Syrii, chociażby z upadkiem Muammara Kaddafiego w Libii w 2011 r. Powód jest bardzo prosty: rebelianci, którzy przejęli władzę w Libii po upadku tamtejszej dyktatury, nie mieli ani planu na przyszłość własnego kraju, ani doświadczenia w rządzeniu. Inaczej niż HTS, jak określa się już tę organizację na Zachodzie, którego ludzie zarządzali wcześniej sporymi obszarami Syrii. Alberto Alemanno, ekspert do spraw polityki europejskiej ze szkoły biznesowej HEC Paris, poinformował zresztą, że nowe władze w Damaszku już planują otwarcie się na społeczność międzynarodową. Wprowadzono zakaz ataków na dziennikarzy, a niedługo dla lotów komercyjnych otwarte ma zostać lotnisko w Aleppo, pisze Alemanno.

Czytaj także: Dynastia Asadów. Kto jest kim w rodzinie, która do niedawna rządziła Syrią

Wyzwanie dla Europy

O ile Amerykanie zdają się czekać na obrót spraw na miejscu, o tyle Europa patrzy na wydarzenia w Syrii z ogromnym niepokojem. Na kontynencie wracają wspomnienia z lata 2015 r., kiedy na teren Unii Europejskiej dostać próbowało się ponad milion uchodźców z Bliskiego Wschodu, głównie z Syrii. Dzisiaj we Wspólnocie panuje konsensus, że tamten moment dał początek błędom strategicznym w polityce migracyjnej, wywindował do władzy szereg populistycznych formacji oraz osłabił jedność samej Unii. Dlatego teraz europejskie rządy podchodzą do syryjskiej zmiany władzy z ograniczonym optymizmem. Jak donosi Politico Europe, ministerstwo spraw wewnętrznych Austrii już rozpoczęło przygotowania do deportacji przebywających na terenie kraju uchodźców z Syrii. Ich liczba, pisze Politico, przekracza 100 tys. osób. Jak i kiedy te deportacje miałyby się odbyć – nie wiadomo, aczkolwiek minister spraw wewnętrznych Gerhard Karner mówił w poniedziałek dziennikarzom o „konkretnych instrukcjach” na temat opuszczenia Austrii przez osoby z Syrii ubiegające się o ochronę prawną. Władze Włoch, Holandii, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Belgii i Grecji już poinformowały też, że wstrzymują procedury azylowe dla osób pochodzących z tego kraju.

W środowisku analityków pojawiają się z kolei apele, by Unia Europejska była tym razem w Syrii znacznie bardziej zaangażowana i nie zaprzepaściła szansy na wsparcie aktorów demokratycznych. W tym tonie swoją analizę utrzymuje Julien Barnes-Dacey, szef programu studiów bliskowschodnich European Council on Foreign Relations (ECFR). Zwraca uwagę, że zwłaszcza państwa basenu Morza Śródziemnego powinny zaangażować się w „dawanie sprawczości samym Syryjczykom”, tak żeby ktokolwiek tym razem przejmie władzę w tym kraju, był rzeczywiście aktorem politycznym odzwierciedlającym nastroje społeczne, a nie narzuconym z zewnątrz. Istnieją jednak obawy, że Unia, w ostatnich latach bardzo słaba na froncie wspólnotowej polityki zagranicznej, znów będzie zbyt wycofana, żeby odegrać ważną rolę. Nowym wysokim komisarzem ds. polityki zagranicznej będzie Kaja Kallas, była premier Estonii, wobec której już pojawia się sporo krytyki w kontekście Bliskiego Wschodu.

Dyplomaci z krajów południa Europy obawiają się, że Kallas, znany jastrząb w polityce wobec Rosji, będzie całkowicie pochłonięta frontem wschodnim, przez co nie będzie miała ani zasobów, ani ochoty rozwiązywać unijnych problemów na Bliskim Wschodzie. Jeśli ona nie zajmie zdecydowanego stanowiska, europejska polityka wobec Syrii ulegnie kolejnemu rozproszeniu – i łatwo przewidzieć, co wydarzy się dalej. Rządy państw członkowskich, zmuszone przez presję ze strony własnych elektoratów, zajmą się przede wszystkim kwestią migracyjną – a to oznaczać będzie odesłanie uchodźców do kraju i ignorowanie dalszego rozwoju sytuacji. Po doświadczeniach z ostatniej dekady europejscy przywódcy powinni doskonale zdawać sobie sprawę z faktu, że to podejście najgorsze z możliwych.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Barwicha pod Moskwą. Jak się żyje na osiedlu byłych dyktatorów? „Polityka” dotarła do osoby z otoczenia Janukowycza

Zbiegły z Syrii Baszar Asad prawdopodobnie zamieszka teraz w podmoskiewskiej Barwisze, czyli na politycznym cmentarzysku rosyjskiej polityki imperialnej.

Paweł Reszka, Evgenia Tamarchenko
08.01.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną