Dlaczego Trump spotkał się z Mileiem. Biały Dom zmieni priorytety, dla Europy to ważny sygnał
O ile samo spotkanie Donalda Trumpa z Javierem Mileiem, konserwatywnym anarchokapitalistą wielokrotnie deklarującym podziw dla niego i całego ruchu MAGA, dziwić nie powinno, o tyle nie należy tego faktu bagatelizować. Mimo wszystko wybór akurat prezydenta Argentyny – a nie liderów państw sąsiedzkich, przywódców europejskich czy np. kogoś z Azji – na pierwszego zagranicznego przywódcę, którego gości, ma spore znaczenie symboliczne. Jak podkreśla Brian Winter, redaktor naczelny magazynu „Americas Quarterly” poświęconego Ameryce Łacińskiej, to kolejny z licznych ostatnio dowodów, że region wraca na czoło listy priorytetów w Waszyngtonie. Pierwszy raz od czasów Billa Clintona, pisze Winter, czyli późnych lat 90., Biały Dom spogląda na Południe z zainteresowaniem.
Czytaj też: Kim jest argentyński Trump. Javier Milei chce uczynić Argentynę znów wielką
Szczyt Ameryk
Czy tak będzie przez całą kadencję Trumpa – nie sposób w tej chwili przewidzieć. Winter lekko też przesadza, bo nie jest do końca prawdą, że przez ostatnie ćwierć wieku nikogo w Waszyngtonie nie obchodziło, co dzieje się na kontynencie latynoamerykańskim. Faktem jest jednak, że ostatnio właśnie za prezydentury Clintona podejmowano na tym polu konstruktywne działania. Wtedy powstała NAFTA, zainicjowano Szczyt Ameryk, dziś bodaj najważniejszy format dyplomatyczny na zachodniej półkuli. Potem nastała ciemna dla tych relacji era George’a W. Busha, kiedy Ameryka Łacińska była uznawana głównie za zagrożenie. Do Departamentu Stanu wrócili urzędnicy, którzy pracowali tam za czasów Ronalda Reagana, jak Otto Reich, wiceszef resortu zamieszany w latach 80. w aferę Iran-Contras. Biały Dom wpisał też Kubę na listę krajów wspierających terroryzm, unikał jak ognia prób normalizacji, a Meksyk i Kolumbię, dwa kraje eksportujące najwięcej twardych narkotyków w regionie, zalewał bronią w ramach paktów o wzajemnej pomocy militarnej.
Za czasów Baracka Obamy, z powodu resetu z Rosją i piwotu na Pacyfik, zasobów i uwagi w kierunku Ameryki Łacińskiej kierowano znacznie mniej. Amerykańscy dyplomaci stosowali paradygmat nieingerowania w sprawy obszaru niegdyś uznawanego za ich podwórko. Inna sprawa, że po drugiej stronie stołu Obama nie miał specjalnie przychylnych polityków. To były czasy tzw. różowego prądu w Ameryce Łacińskiej, kiedy praktycznie cały kontynent był rządzony przez przywódców lewicowych lub lewicowo-populistycznych.
Był wśród nich Lula da Silva, prezydent (również dziś) Brazylii i główny adwokat wybicia się regionu na niezależność od wpływów amerykańskich, co zresztą zrobił m.in. za pomocą BRICS. Obama zostawił jednak ważną spuściznę w postaci ponownego otwarcia stosunków dyplomatycznych z Kubą, sztandarowego projektu końca jego drugiej kadencji. Odpowiedzialny osobiście za normalizację z Hawaną był Benjamin Rhodes, główny speechwriter prezydenta do spraw międzynarodowych, dziś wiodący ekspert zajmujący się autorytaryzmami.
Czytaj też: Gigantyczny kryzys dyplomatyczny w Ameryce Płd. Teflonowy dyktator, nakazy aresztowania prezydentów
Co Trump zaprzepaścił
Po Obamie przyszedł Trump i wszystkie zyski administracji Demokratów pogrzebał, na czele z przywróceniem relacji z Kubą. Za jego pierwszej kadencji, podobnie zresztą jak pod rządami Bidena, cała Ameryka Łacińska, obszar liczący przecież ponad 650 mln mieszkańców, niesamowicie zróżnicowany, został zredukowany do jednej kwestii: nielegalnej imigracji i bezpieczeństwa południowej granicy USA.
Trzeba to akurat mocno podkreślić: Biden w niewielkim tylko stopniu różnił się pod tym względem od Trumpa. Retoryka była inna, Demokraci nie zabierali dzieci rodzicom, nie przetrzymywali ich w klatkach ani nie dopuszczali do drastycznych przesłuchań kilkulatków w sądach imigracyjnych, ale pomysłu na ten region też nie mieli. Inna sprawa, że przez ostatnie cztery lata granica rzeczywiście była sporym problemem. Jak wyliczył w swojej najnowszej książce „War” legendarny reporter Bob Woodward, za Bidena nielegalnie przez granicę próbowało się przeprawić aż 6 mln osób. To jeden z największych kryzysów migracyjnych we współczesnej historii.
Republikanie skrzętnie to wykorzystali, jednocześnie zabierając Demokratom tlen. Skoncentrowani na uszczelnieniu granicy, wciśnięci między kwestie bezpieczeństwa a presję ze strony lewicowego elektoratu, by przestrzegać praw człowieka, stanęli w rozkroku, nie znajdując dobrego rozwiązania. Co gorsza, biorąc pod uwagę atak Rosji na Ukrainę i ciągłą eskalację konfliktu na Bliskim Wschodzie, Antony Blinken i jego podwładni nie mieli czasu, żeby zajmować się kryzysami wybuchającymi na ich progu, jak gigantyczna destabilizacja Haiti czy umocnienie się dyktatury Nicolasa Maduro w Wenezueli. A oba te kraje stały się szybko źródłem znaczącej migracji właśnie w kierunku USA.
Czytaj też: Gdy nie dostaje tego, czego chce, krzyczy, tupie, dąsa się. Nowy prezydent Argentyny
Javier Milei się cieszy
Dlatego zarówno spotkanie z Mileiem jeszcze przed zaprzysiężeniem, jak i nominacja Marco Rubio, biegle mówiącego po hiszpańsku senatora, na stanowisko sekretarza stanu każą wierzyć, że Biały Dom teraz spogląda na Południe z uwagą. Co nie musi oznaczać niczego dobrego dla tych państw. Migracja, rozumiana w kontekście bezpieczeństwa narodowego – w końcu dla Republikanów to, co dzieje się na granicy, to „inwazja” – będzie tematem najważniejszym, ale Rubio może się okazać dyplomatą rozumiejącym, skąd się ona bierze. Kurs będzie na pewno ostry, nie ma co liczyć na dialog, przynajmniej nie z lewicowcami, jak Kolumbijczyk Gustavo Petro czy Lula da Silva.
Druga lekcja, która płynie z tego spotkania, jest ważna też dla Europy. Przypomina bowiem, że są na planecie liderzy, i to całkiem liczni, którzy z powrotu Trumpa bardzo się cieszą.
Jednym z nich na pewno jest Milei, dzielący z Trumpem przekonania i nienawiść do rozbudowanych struktur rządowych. Gdyby lider GOP nie powołał Elona Muska na stworzone specjalnie stanowisko analizujące wydajność administracji, mógłby o to poprosić właśnie Mileia. Argentyńczyk, przejmując w ubiegłym roku władzę, zredukował liczbę ministerstw federalnych z 28 do 12, zwolnił kilka tysięcy urzędników i zlikwidował szereg instutucji publicznych, nawet katedr uniwersyteckich.
Na razie, patrząc wyłącznie na wskaźniki ekonomiczne, jego reformy przynoszą pożądane skutki. Inflacja w Argentynie spadła poniżej 3 proc., a Milei powiedział na spotkaniu z inwestorami zagranicznymi, że kraj „wychodzi z piekła”. W rozmowie z Trumpem skoncentrował się na wymianie komplementów i utwierdzał go w przekonaniu, że mają podobne poglądy na świat. Pogratulował wielkiego sukcesu wyborczego, uznając powrót do Białego Domu za „niebywałe osiągnięcie”. Sporo było też mowy o zmianie podejścia do zarządzania krajem, skończenia z niewydolną administracją i o jednym z ulubionych tematów Mileia – walce z ideologią woke.
Czytaj też: Patrzmy na Argentynę, to może być ważny zwiastun dla świata
Cztery lata Trumpa
Inną nicią porozumienia, także ważną w kontekście międzynarodowym, jest sympatia Mileia dla Izraela. Argentyńczyk jest jednym z nielicznych polityków na półkuli zachodniej, który nie popiera jednoznacznie strony palestyńskiej w konflikcie bliskowschodnim. Dla Trumpa to akurat bardzo ważne, bo sam deklaruje, że wojnę Hamasu z Izraelem zamierza zakończyć jak najszybciej, w domyśle: z efektem dobrym dla Netanjahu. W czasie kampanii w USA pojawiały się nawet domysły, że premier Izraela celowo eskaluje konflikt i otwiera front walki z Hezbollahem, żeby zmniejszyć szanse Kamali Harris – z Trumpem łatwiej będzie mu się dogadać (czy aby na pewno?).
Innym politykiem z Ameryki Łacińskiej, który Trumpowi kibicował i z którym prezydent elekt spotka się zapewne w miarę szybko, jest Nayib Bukele z Salwadoru. To też prezydent prawicowy, w dodatku ogromnie inspirujący dla kontynentu, jeśli chodzi o walkę z przestępczością zorganizowaną. Objął władzę w kraju terroryzowanym przez gangi i w dużej mierze kryminalistów poskromił, choć zrobił to bardzo twardą ręką. Zawieszał wolności konstytucyjne, wprowadził możliwość prowadzania procesów dla kilkuset oskarżonych jednocześnie, znacznie więcej przestępstw zaczął kwalifikować jako akty terroryzmu. Wyniki ma, czym wzbudza podziw. Dla Trumpa będzie ważny także w kwestii ograniczenia migracji i przede wszystkim masowych deportacji, które Republikanie chcą przeprowadzać już od stycznia.
Szczegółów tego planu oczywiście nie ma, nie wiadomo więc, kto dokładnie ma typować ludzi do deportacji i gdzie mieliby trafiać. To, jak często u Trumpa, kwestia drugorzędna, nigdy nie przejmował się egzekucją własnych pomysłów. Pytanie, czy Bukele i inni politycy regionu będą nadal tak bardzo mu przychylni, gdy zacznie im odsyłać tysiące migrantów. Należy się spodziewać, że te cztery lata do łatwych należeć nie będą. Dla żadnej ze stron.